Nitzer Ebb: Jesteśmy bandą beznadziejnych romantyków
Co za paskudna seria... Dopiero wspominałem zmarłego przed kilkoma dniami Jamesa Lowe'a, lidera The Electric Prunes (rozmowa z nim TUTAJ), a ziemski padół opuścili już Sly Stone i Brian Wilson z The Beach Boys. Wszyscy trzej w ogromnym stopniu wpłynęli na kształt współczesnej muzyki i zdaje się, że utworzyli nowy „klub” – Klub 82 – bo odeszli właśnie w tym wieku. Śmierć każdego z nich chociaż więc dotkliwa, nadeszła na tyle późno, że da się nad nią przejść do porządku dziennego. Znacznie trudniej pogodzić się z odejściem Douglasa Johna McCarthy'ego, lidera Nitzer Ebb, który zmarł wczoraj w wieku zaledwie pięćdziesięciu ośmiu lat.
EBM, aggrotech, industiral – ten brytyjski zespół miał kluczowe znaczenie dla nich wszystkich, a kondolencje po śmierci jego lidera płyną ze wszystkich stron. Depeche Mode, Agressiva 69, Filter, Covenant, Beborn Beton – to tylko kilka z wielu zespołów, które publicznie odniosły się do przedwczesnego, niespodziewanego odejścia McCarthy'ego. Niemal wszystkie podkreśliły przy tym, jak wielką stanowił dla nich inspirację i rzeczywiście to pionierskie, ponure, elektroniczne brzmienie dało początek wielu nurtom, a także pchnęło do sięgnięcia po syntezatory i automaty perkusyjne setki osób na całym globie.
W 2019 roku, przy okazji festiwalu Soundedit w Łodzi, udało mi się zamienić kilka słów z tym wyjątkowym artystą. Wtedy właśnie ponownie ożywił Nitzer Ebb w oryginalnym składzie, z którym nie występował od 1987 roku, i wszystko wskazywało na to, że żyje pełnią życia.
Jarosław Kowal: Dlaczego Nitzer Ebb właśnie teraz wraca w oryginalnym składzie?
Douglas John McCarthy: Chociaż i ja, i Bon [Harris] czerpiemy z Nitzer Ebb ogromną radość, granie w tym zespole jest zobowiązaniem na pełen etat, co w mniejszym lub większym stopniu powstrzymuje nas przed działaniami w innych projektach. Black Line – z którym tworzymy tutaj, w Los Angeles – czy inne przedsięwzięcia muszą zostać wtedy zawieszone. Dopiero kiedy dochodzimy do siebie po intensywności całego tego doświadczenia związanego z koncertami Nitzer Ebb – co zazwyczaj trwa kilka lat – zaczynamy rozmawiać o ewentualnym powrocie zespołu.
Jak wygląda pierwsza próba po tak długim czasie?
Istnieją dwie listy – „list utworów nie do uniknięcia” i „lista utworów zaskakujących”. Ta pierwsza to oczywiście klasyki, których fani oczekują, a na drugiej są dodatkowe utwory, których nie gramy zbyt często. Na tej trasie w dużym stopniu to David Gooday i Simon Granger decydowali, po jakie kawałki sięgniemy. David tworzył do nich różne wariacje aranżacyjne, które Bon później dopracowywał, a na końcu wspólnie pilnowali, żeby wszystko to dobrze działało razem z wokalami.
Wasz przypadek jest dość dziwny, bo nie było żadnej wielkiej kłótni, nikt nie został z zespołu wyrzucony, a w dodatku przez te wszystkie lata cały czas pozostawaliście przyjaciółmi. Jak to się stało, że David opuścił Nitzer Ebb, a w 1995 roku zwiesiliście działalność?
David, Bon i ja w pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że po podpisaniu kontraktu z Mute Records wszystko zaczęło nabierać tempa, a wraz z tym pojawiło się na horyzoncie wiele zobowiązań koncertowych czy ogólnie dużo wymagań związanych z działalnością zespołu, które pochłaniały cały dostępny czas każdego z nas. Wspólnie uznaliśmy w końcu, że David nie miał do tego odpowiedniego nastroju. Przez jakiś czas byliśmy dla siebie z tego powodu oschli, ale szybko nam przeszło. Przyjaźnimy się od wczesnych lat dzieciństwa, więc nigdy tak naprawdę nie żywiliśmy w stosunku do siebie negatywnych uczuć.
W 1995 roku „oficjalnie nieoficjalnie” zespół się rozpadł. Doszliśmy wtedy do takiego momentu, że dosłownie nie mieliśmy ani odrobiny wolnego czasu. Pracowaliśmy w studiu każdego dnia przez wiele miesięcy, później kręciliśmy teledyski, później jechaliśmy w trasy promujące albumy, a jeszcze później w trasy koncertowe. Kiedy wreszcie kończyliśmy z koncertami, natychmiast zaczynaliśmy prace nad kolejnym albumem i tak w kółko. W pewnym momencie najzwyczajniej w świecie wypaliliśmy się i potrzebowaliśmy odpoczynku od tego wszystkiego. Od siebie nawzajem, od przemysłu muzycznego czy w ogóle od życia. To nigdy nie był zamierzony rozpad zespołu, traktowaliśmy to raczej jako przerwę.
Wygląda na to, że śluby są ważną częścią waszej historii. David dostał od ciebie oprogramowanie muzyczne na swoim weselu, z kolei w drodze na twoje stworzył z Simonem projekt Stark... Śluby w jakiś sposób inspirują was?
[śmiech] Faktycznie mamy za sobą sporą liczbę małżeństw! Gdzieś na dnie serca jesteśmy po prostu bandą beznadziejnych romantyków, więc tak – w jakimś sensie te śluby były inspirujące.
Kiedy zaczynaliście, na początku lat 80., nie było podobnej muzyki, ale w odróżnieniu od na przykład punk rocka, hip-hopu czy nawet black metalu, EBM nigdy nie opuściło podziemia. Z czego to wynika?
Myślę, że elementy EBM zostały podchwycone i użyte w wielu gatunkach, łącznie z punk rockiem, hip-hopem, rockiem czy popem. Przewrotnie jednak dzisiaj to właśnie EBM zdaje się być najbliżej mainstreamu za sprawą ostatnich trendów w muzyce techno, która stała się znacznie mocniejsza, a wielu DJ-ów odgrywa „klasyki” EBM na imprezach.
Wiem, że nie przepadasz za szufladkowaniem, a nawet z tego powodu nieustannie przekształcaliście brzmienie Nitzer Ebb, ale jak po prawie czterech dekadach postrzegasz EBM?
Jesteśmy dumni z zainteresowania, jakim przez te wszystkie lata cieszy się nasza muzyka. To miłe, że jesteśmy wymieniani jako jeden z zespołów, które stworzyły EBM, ale też trochę dziwne z uwagi na różne style, jakie eksplorowaliśmy chociażby na „Lightning Man” czy „Godhead”. Doceniam, ale myślę, że jesteśmy bardziej różnorodni.
Na nadchodzących koncertach też zamierzacie odmienić brzmienie starszych utworów czy będziecie trzymać się oryginalnych wersji?
Większość utworów ma wyraźnie rozpoznawalne brzmienie, mimo że David nadał im nieco bardziej „klubowy” charakter. W każdym razie nikt nie był rozczarowany na rozgrzewkowych koncertach, które graliśmy kilka miesięcy temu w Londynie i w Szwecji.
W najbliższej przyszłości nagracie w tym składzie następcę „Industrial Complex”?
Kiedy zaczynaliśmy w 1982 roku, skupialiśmy się na stawianiu małych kroków – zagraniu kilku lokalnych koncertów w Essex, zagraniu kilku koncertów w Londynie, nagraniu albumu, zagraniu kilku koncertów w Europie, podpisaniu kontraktu, pojechaniu w trasę i tak dalej. Nie było żadnego nadrzędnego planu – po prostu zajmowaliśmy się następną czynnością, która wydawała się właściwa. Tak samo jest teraz i dopiero po tej trasie będziemy się zastanawiać, jaki powinniśmy wykonać kolejny krok.
Zaczynaliście jako zespół zbuntowany nie tylko przeciwko władzy, ale również przeciwko zorientowanemu na muzykę rockową mainstreamowi. Dzisiaj rock jest w defensywie, a niedawne badania gustów młodzieży w Polsce wskazały, że najpopularniejszymi zespołami wciąż są Queen oraz Metallica... Ale czy faktycznie wynikło coś dobrego z tego, że rock został zdetronizowany?
Te statystyki zawsze są trochę zabawne. Szczerze mówiąc, jesteśmy zdecydowanie zbyt starzy, żeby oglądać się przez ramię i sprawdzać, co robią inni. Wydaje mi się, że tak właśnie postępuje większość mainstreamowych artystów – przejmują się tym, co robią inni, a w konsekwencji stają się wtórne. Jesteśmy całkowicie szczęśliwi i czujemy się bezpieczni w naszych skórach. Solidny występ i świetna publiczność sprawiają, że czujemy się bardzo dobrze i tylko to się ostatecznie liczy.
Dzisiaj na pewno łatwiej jest nagrywać i występować niż w latach 80., ale czy te ułatwienia są korzystne? Może dzięki tym wszystkim trudnościom z przeszłości szybciej można było weryfikować prawdziwy potencjał i determinację muzyków, a tym samym pozbywać się tego, co było w najlepszym wypadku średnie?
Z pewnością istniała pewna struktura pracy, której wciąż się trzymamy, chociaż dzisiaj wcale nie musielibyśmy tego robić. Z drugiej strony teraz o wiele łatwiej jest to wszystko to ciągnąć w bardzo szybkim tempie nawet wówczas, kiedy każdy z nas znajduje się na innym kontynencie. Wydaje mi się, że czerpiemy korzyści zarówno ze starego świata nagrywania muzyki, jak i tego współczesnego. Zabawnie pracuje się z ludźmi, którzy nie pamiętają tamtych zamierzchłych czasów i chyba faktycznie masz rację, że trudności zmuszały artystów do znacznie cięższej pracy, by uzyskać takie brzmienie, jakie rzeczywiście chcieli osiągnąć.
Wielu pionierów muzyki elektronicznej z lat 80. wciąż cieszy się szacunkiem fanów i dziennikarzy, ale często ich muzyka wyraźnie zestarzała się. Z jakiegoś powodu nie dotyczy to Nitzer Ebb – wasze najstarsze nagrania wciąż mają bardzo świeże brzmienie i jeżeli przymknąć oko na samą produkcję, w ogóle nie odstają od dzisiejszego EBM-u. Jaki jest wasz sekret?
Dziękuję, bardzo ciężko pracowaliśmy nad tym, żeby nie brzmieć jak muzyka z cudzych albumów. Flood i Daniel Miller również mieli na ten proces ogromny wpływ, a poza tym nigdy nie używaliśmy stockowych dźwięków jak wielu ówczesnych i dzisiejszych artystów. To chyba tylko tyle.
Był taki moment, kiedy mieliście możliwość pójść w bardziej mainstreamowym kierunku, ale celowo zrezygnowaliście z tego?
Byliśmy w latach 80. cholernie pewni siebie i mieliśmy przeświadczenie, że możemy robić wszystko, co tylko przyjdzie nam do głów, a reszta świata może się odpierdolić. W pewnym sensie wciąż tak się czuję. Wielka sława i pieniądze są do pewnego stopnia atrakcyjne, ale w naszym otoczeniu było wiele znanych i bogatych, ale nieszczęśliwych osób. Być może po drodze przegapiliśmy kilka okazji na sławę tylko przez to, że byliśmy zbyt uparci, ale poza różnymi modowymi faux pas, podejmowaliśmy głównie słuszne decyzje.
A który okres w całej historii Nitzer Ebb był najlepszy?
Pewnie zabrzmi to banalnie, ale myślę, że teraz jest ten okres.