Infectious Grooves - The Plague That Makes Your Booty Move... It's the Infectious Grooves
Infectious Grooves – „The Plague That Makes Your Booty Move... It's the Infectious Grooves”
Epic/1991
Który to mógł być rok? Na pewno sam początek lat 90., pierwsza-druga klasa podstawówki... a może nawet koniec zerówki? Okres, kiedy najważniejszym kryterium przy zakupie kasety była okładka, a kupowało się wtedy mnóstwo, bo w obiegu były wyłącznie pirackie wydania po 20 000 złotych za sztukę, czyli po dwa złote po denominacji w 1995 roku. Któregoś dnia natrafiłem w lokalnej księgarni (bo oprócz tego, że kasety były tanie, można było je znaleźć niemal wszędzie, od spożywczaka po kwiaciarnię) na debiut Infectious Grooves i wystarczyło jedno spojrzenie – wiedziałem, że musi być mój.
Ani wtedy, ani przez wiele kolejnych lat sprzed podłączenia do internetu nie miałem pojęcia, kto za tym zespołem stoi, a kserowana „książeczka” w postaci świstka z samymi tytułami zapisanymi czarno na białym nie pomagała w rozwikłaniu tajemnicy. Nie było to zresztą aż tak istotne, na początku liczyły się tylko człekokształtne jaszczury z komiksowego rysunku na froncie, przypominające stwory z kreskówek, które z zamiłowaniem oglądałem – mutanty z „Wojowniczych Żółwi Ninja”, kosmitów z trzech znanych mi odcinków „Thundercats” z kasety VHS przywiezionej ze Szwecji przez tatę albo dziwadła z nagrywanego z niemieckiej telewizji, przesyłanego przez rodzinę również na kasetach animowanego „Toksycznego Mściciela”. Było w nich jednak coś odmiennego, intrygująco złowieszczego, emanującego z łobuzerskich uśmieszków (poza tym jednym reptilianinem z blantem w ustach, który wygląda jakby połknął „kometę”). Dzisiaj za trafniejsze porównanie uznałbym prace Simona Bisleya (znanego z komiksów o Lobo), ale autorem projektu okazał się gitarzysta Adam Siegel. Człowiek wielu talentów, w tym producent filmowy odpowiedzialny między innymi za „Drive” z Ryanem Goslingiem. Jaka by nie była zawartość kasety okraszonej tak silnie pobudzającym fantazję rysunkiem, i tak usprawiedliwiłbym ją. Wmusił w siebie, bo chciałem lubić coś, co wygląda tak zadziornie. Na szczęście nie było to konieczne.
Nie mam aż tak silnie rozwiniętych umiejętności introspekcyjnych, żeby po ponad trzydziestu latach stwierdzić, jak duży wpływ ta kaseta miała na formowanie mojego gustu muzycznego, ale pamiętam, że spędziłem z nią dziesiątki godzin. Wciąż znam na pamięć każdy utwór i każdy skit, którego bohaterem był – jak się dowiedziałem po opanowaniu podstaw języka angielskiego – jeden z jaszczurów, Sarsippius. Nie wiedziałem jeszcze, co to jest metal, co to jest funk, że muzykę dzieli się na gatunki (dzisiaj zresztą coraz rzadziej), ale otwierająca album wibrująca struna basowa w „Punk It Up” była czymś tak bardzo innym od znanych mi Michaela Jacksona, Roxette, Vaya Con Dios albo Elektrycznych Gitar, że momentalnie dałem się jej zahipnotyzować.
Nie miałem pojęcia, co to za instrument i co się z nim dzieje, w mainstreamie bas był na ogół wycofany i zepchnięty do roli tła, a tutaj od samego początku usytuował się na dominującej pozycji i brzmiał kosmicznie (tak odbierałem pierwszy kontakt ze slappingiem). Po latach odkryłem, że grał na nim Robert Trujillo – dzisiaj muzyk Metalliki, wtedy Suicidal Tendencies, a w międzyczasie współpracownik Ozzy'ego Osbourne'a – i śmiem twierdzić, że właśnie na tym albumie osiągnął szczytową formę. W początkowych trzydziestu sekundach „Stop Funk'n with My Head” detronizuje każdego funkującego rockmana z Fleą łącznie; w „Monster Skank” szarpie za struny z tak zawrotną prędkością, że gdyby SI próbowała mu dorównać, gwałtownie wzrosłaby emisja dwutlenku węgla; w „Infecto Groovalistic” niby daje na wstrzymanie, ale wielokrotnie powtarzana krótka partia szybko nabiera ekstremalnie tanecznych właściwości; a już „I'm Gonna Be My King” to bezwstydna przesada – najpierw bulgot basu wprasza się we wstęp przypominający hardrockową balladę z lat 80., później gra swoje, nie bacząc na silne skontrastowanie z otoczeniem, a kiedy po minucie zaczyna się właściwa, agresywniejsza zwrotka, stopniowo wzmacnia napięcie, idealnie zgrany z dwiema gitarami (w tym jedną z „kaczką”) i ukrytym na samym spodzie klawiszem, by wreszcie wejść w wirtuozerski, ale nie za długi popis. Mike Muir (lider Suicidal Tendencies) jest pomysłodawcą Infectious Grooves, ale Trujillo bez dwóch zdań największym atutem.
Zespół musi być jednak drużyną i nawet największy geniusz niewiele by zdziałał, gdyby sam musiał ciągnąć ten wózek. Na szczęście pozostałym muzykom nie brakuje mocnych argumentów, czego dowodzą od samego początku, również w pierwszym na albumie „Punk It Up”. Perkusyjny rytm Stephena Perkinsa (znanego z Jane's Addiction) wraz kongami, na których zagrał niewymieniany jako członek grupy Scott Crago (jak na sesyjnego muzyka przystało, dyskografię ma eklektyczną, sięgającą od Eagles przez Bee Gees po Sheryl Crow); skandowanie chóru The Groovalistic All-star Back-up Choir, w którym znalazł się między innymi Dave Kushner – gitarzysta Velvet Revolver, Danziga czy Zilch; gwałtowny zryw po czterdziestu pięciu sekundach i gnanie na złamanie karku niemal do samego końca ze świetną, krótką solówką Deana Pleasantsa w finale (również członka Suicidal Tendencies, swojego czasu także Ugly Kid Joe) – to wszystko zrobiło na młodym, chłonnym umyśle tak piorunujące wrażenie, że wiele bym oddał, by choć jeszcze jeden raz zdziwić się czymś tak bardzo, podekscytować i trwać w osłupieniu. Kilkaset przesłuchań później wciąż uważam, że lepiej przywitać się nie można było – po niespełna czterech minutach od razu wiadomo, o co tej ekipie chodzi. A może nawet dałoby się to zdiagnozować jeszcze przed włączeniem kasety...
Jako dziecko za nic nie potrafiłem wymówić nazwy Infectious Grooves. Dla mnie i dla brata to była po prostu „Infekcja”, ale trzeba przyznać, że Kalifornijczycy wybrali idealnie. Podobnie jak zdarzają się filmy, których tytuły można uznać za całkowity opis fabuły („Noc żywych trupów”, „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Człowiek, który zabił Hitlera i Wielką Stopę”), tak też „zaraźliwe groovy” dokładnie tym są. Młodzieniec, który chwilę wcześniej wyobrażał sobie jak zostaje szóstym członkiem New Kids on the Block nie mógł pojąć, jaka dosięgnęła go siła i zmusiła do kiwania głową, przytupywania, a nawet tego rodzaju tańca, któremu można oddawać się wyłącznie wtedy, gdy ma się stuprocentową pewność, że nikt nie patrzy. Koncept groove'u był mi obcy, ale jego nieznajomość nie zwalniała z obowiązku podporządkowania się. To była zresztą choroba rodzinna, bo starszemu bratu również się udzieliła i to do tego stopnia, że kiedy sam grał w garażowych zespołach, często cytował początkowy riff z „Monster Skank” we własnych kawałkach. Z pewnym rozczarowaniem przyjąłem wręcz twórczość jego obecnego zespołu, Sunday at 9, bo nawiązań do Infectious Grooves próżno w niej szukać...
Po ponad trzech dekadach od pierwszego przesłuchania, uznaję „The Plague That Makes Your Booty Move... It's the Infectious Grooves” za idealny wstęp do odkrywania metalu. Jeszcze bardziej przystępny niż pierwszy album Slipknot (czyli drugi, bo „Mate. Feed. Kill. Repeat.” nie jest uznawane za oficjalne wydawnictwo) albo „Follow the Leader” Korna. Kiedy jednak zaczęła się u mnie kilkuletnia faza zainteresowania wyłącznie metalem, po raz pierwszy zdradziłem Infectious Grooves. W błądzeniu i szukaniu tego, co naprawdę można nazywać metalem (plemienna przynależność miała ogromne znaczenie) kompasem były mi zbiory kaset sąsiada – Pawła Smakulskiego, muzyka Proghma-C oraz Sarsy, wtedy blackmetalowego Nocturn. Znajdowały się wśród nich prawdziwe perełki, które maniakalnie przegrywałem na wysłużonym jamniku, ale w przypływie odwagi pewnego dnia postanowiłem dać coś od siebie i podsunąć debiut groove'ujących reptilian. W odpowiedzi padło tylko stwierdzenie: To nie jest metal. Prawdziwe, ale wszelkie niemetale – nie bacząc na sentyment – musiały zostać wykreślone z jadłospisu.
Kilka lat później, kiedy wyrosły mi już długie włosy, zdążyłem zetrzeć „noski” pierwszych glanów i zasłuchiwałem się w Marduku oraz Slayerze, ten sam sąsiad zapytał o kasetę z „The Plague...”, przesłuchał i zatwierdził jakość pozytywną opinią. Dla nastoletniego mnie miało to istotne znaczenie i tak zaczęła się druga miłość do Infectious Grooves, która trwa po dziś dzień. Miłość świadoma, bo ucho w międzyczasie zyskało na sprawności i zaczęło wychwytywać dotąd bagatelizowane smaczki. Dopiero po latach zrozumiałem, jak ważną rolę pełni na albumie inny muzyk sesyjny, odpowiedzialny za keyboardy i syntezatory Dave Dunn, który poza Infekcją, ma na koncie głównie pracę przy muzycznym wcieleniu aktora Coreya Feldmana („Gremliny rozrabiają”, „Goonies”, „Straceni chłopcy”). To jego łagodne, niemal kościelne harmonie dodają gęstemu od dźwięków „Monster Skank” przestrzeni i uwydatniają pozostałe instrumenty, ale służą też za dziwaczne niuanse, na przykład kiedy po chwilowej zmianie tempa w drugiej połowie odgrywa krótką jazzową melodię (a jazz lubi, bo sam skompilował utwory na składankę „The Essential Bill Evans” z 1997 roku) albo kiedy w samej końcówce gra kilka wyraźniejszych akordów podkreślających potworność tytułowego monstrum. Podobne zadanie powierzono mu w „Therapy”, gdzie za chórki odpowiada Ozzy Osbourne, ale w życiu byście się nie domyślili, a w „Stop Funk'n with My Head” czy „You Lie...And Yo Breath Stank” ogranicza się do krótkich, ale śmielszych akcentów. Niby postać drugoplanowa, a jednak kluczowa. Podobnie zresztą jak grający na kongach Scott Crago, który zwłaszcza w końcówce – kawałkach „Back to the People” i „You Lie...And Yo Breath Stank” – przejmuje na siebie ciężar zarządzania rytmem.
Firmowym zagraniem Infectious Grooves, które przed laty kompletnie mi umknęło, a ma istotne znaczenie przy wzmacnianiu groove'u są w dodatku gwałtowne zmiany dynamiczne. Zaciąganie hamulca znienacka i równie niespodziewane wciskanie gazu do dechy. W „Punk It Up” nie jest to jeszcze wyraźnie zaznaczone, bo zmiany usytuowane na początku i na końcu można uznać za intro i outro, ale poszatkowane „Infectious Grooves”, nagle i chwilowo zmieniające konwencję „Monster Skank” czy zwłaszcza przeobrażające się w trzy różne utwory „Back to the People” mogą przyprawić o zawrót głowy.
Z konwencją funk metalu mierzyło się wielu – od Primus i Faith No More przez Living Colour i Fishbone po niektóre wspólne projekty Bootsy'ego Collinsa i Bucketheada – ale nigdy wcześniej i nigdy później rezultat nie był równie naturalny, nieforsowany na siłę, dobrze zrównoważony i emanujący autentyczną radością grania (w dużym stopniu przyczyniło się do tego crossover-thrashowe zaplecze zespołu). Nawet skity z Sarsippiusem choć powinny po latach trącić żenadą, bronią się i tworzą zabawną wewnątrzalbumową narrację. Poprzeczka została zawieszona tak wysoko, że nawet muzycy Infectious Grooves nigdy później nie byli w stanie jej dosięgnąć, ale w zamian ustanowili niedościgły, ponadczasowy wzorzec. Szkoda tylko, że w nurcie, który lata temu niemal kompletnie wysechł, a poza nielicznymi śmiałkami pokroju Flagman czy Slope nikt już nie próbuje się z nim zmierzyć.