Alaska Defrost - Principle Discord
Alaska Defrost – „Principle Discord”
Wolverine Records/1994
To nie jest album, do którego żywię szczególny sentyment. Nie jest zapomnianym klasykiem albo niedocenionym przed laty majstersztykiem. Nie zasłuchiwałem się w nim w latach 90., trafił do mnie kilka tygodni temu. Nie jest nawet szczególnie udany, ale postanowiłem o nim napisać dlatego, bo zmusza mnie do przyjęcia roli podobnej do tej, którą pełnili recenzenci z magazynów muzycznych, w jakich zaczytywałem się jako nastolatek. Muszę opisać coś, co czytelnicy i czytelniczki mogą sobie tylko wyobrazić.
Jedynego albumu niemieckiego Alaska Defrost próżno szukać w streamingu. Nie jest dostępny nawet w obszernym archiwum YouTube'a, a Last.fm wskazuje, że ma tylko jednego słuchacza – mnie. Podobnie więc jak przed laty próbowałem sobie dopowiadać, jak może brzmieć Sunn O))) na podstawie bardzo negatywnej recenzji z Metal Hammera albo snułem fantazje na temat pre-kowbojskiej działalność Pantery, tak teraz spróbuję napisać o zespole, który gdyby nie to jedno fizyczne wydawnictwo, we współczesnym kontekście konsumowania muzyki wydawałby się widmem albo halucynacją.
Za jedyne źródło archeologiczne służy skromna książeczka, której pierwsze dwa zdania odzwierciedlają fascynację kosmitami, nastoletni humor i przerysowaną kontrowersyjność (z dzisiejszej perspektywy bardzo subtelną) cechujące okres zmierzchu grunge'u i początku nu metalu: Pod wpływem pozaziemskiej inteligencji wziąłeś tę płytę w ręce i jesteś skazany na przesłuchanie jej. W przeciwnym razie umrzesz bolesną śmiercią. Chciałoby się dodać, że podobny efekt wywoła zastosowanie się do polecenia, ale byłaby to zbyteczna złośliwość, bo jeżeli wmusić w siebie tę muzykę ze trzy-cztery razy, zaczyna ujawniać własny charakter. Pod grubą warstwą inspiracji – sięgających prawdopodobnie od Faith No More przez The Toadies po Red Hot Chili Peppers sprzed okresu wyrzeczenia się funkrockowego szaleństwa na rzecz podbijających listy przebojów ballad – kryje się szczątkowy odrębny język ekspresji, który być może rozwinąłby się, gdyby zespół przetrwał próbę czasu.
Najgorzej jest na początku. Z książeczki wynika, że na „The Adjuration” istotny wpływ miała twórczość Heinricha Heine'a, ale trudno sytuować ten utwór obok wielu innych powstałych pod wpływem dzieł niemieckiego poety, a popełnili takie między innymi Robert Schumann, Franz Liszt czy Felix Mendelssohn – ścisła czołówka europejskich kompozytorów XIX wieku. Może więc wspólnym mianownikiem jest buntownicza postawa i gotowość do życia na marginesie społeczeństwa za cenę bronienia swoich poglądów? Jakie dokładnie stoją za muzykami Alaska Defrost, tego nie wiadomo, ale skoro złożyli hołd człowiekowi cenzurowanemu i prześladowanemu za szerzenie prodemokratycznych ideałów i publikowanie ostrych satyr, to z pewnością uznali jego życiorys za godny podziwu.
Losy Heinego były na tyle burzliwe, że chciałoby się w złożonym mu hołdzie znaleźć coś równie wyjątkowego, ale zamiast tego, wyłania się romantyczna historyjka o mnichu i duchu, przedstawiana w nieco teatralny – na heavymetalową modłę – sposób. Gdyby przynajmniej melodia chwytała i dała się pod nosem zanucić, może brak pomysłu nie byłby aż tak uciążliwy. Wyróżnia się tylko ostatnie trzydzieści sekund, gdzie funkcję lidera przejmuje perkusista Stevie i narzuca niestandardowy rytm z licznymi pauzami. Od strony technicznej nic nadzwyczajnego, ale to pierwsza oznaka, że gdzieś tu kryją się większe ambicje niż naśladowanie idoli.
W „Transformation Victory” jest o tyle lepiej, że chociaż głos wokalisty Sida Venusa zdradza wiele słabości i niewytrenowanie, a zapadającej w pamięć melodii wciąż brakuje, to przynajmniej basista Marcel przemycił powracający od czasu do czasu zachęcający do przytupywania groove. To niewiele, ale znowu gdzieś w oddali majaczy jakiś śmielszy pomysł, którego zespół nie potrafi wydobyć i wykorzystać do uwydatnienia własnej tożsamości. „The Next Step” to kolejny, doskonale nijaki produkt epoki ostatnich dni Kurta Cobaina i debiutanckiego albumu Korna, a wszystkie trzy tworzą razem nieciekawy, zachowawczy tryptyk. Takie otwarcie wystarczyłoby – zwłaszcza w dobie dzisiejszego, szybkiego przesłuchiwania muzyki (bo dwadzieścia innych premierowych albumów z minionego piątku czeka na sprawdzenie) – by zniechęcić się, ale dalej niespodziewanie robi się ciekawiej. Może bez spektakularnych wolt stylistycznych, za to z koncepcjami, którym warto poświęcić więcej czasu.
Metalowego riffu rozpoczynającego „The Mesh” nie powstydziłby się rosnący w tamtym okresie w siłę Gruntruck, czyli grunge w kategorii jeszcze cięższej od Alice in Chains. Zespół z Seattle (a jakżeby inaczej) osiągnął rzadki sukces, bo jako jeden z nielicznych goszczących w programie „Beavis i Butt-head” nie usłyszał żadnej kąśliwej uwagi, a nawet padły pod jego adresem słowa zachwytu. Muzycy Alaska Defrost najpewniej z aż tak dużą łaskawością nieokrzesanych nastolatków wykreowanych przez Mike'a Judge'a nie spotkaliby się, niemniej od czwartego kawałka na albumie wreszcie luzują i odpuszczają gonitwę za trendami.
Wyszło im to na dobre, bo „Down the Drain” to szczytowy moment „Principle Discord”. Gitarzysta Philip pozostaje w rewirach metalowych (a nawet zalicza solówkę), ale uwagę przykuwa przede wszystkim bas. Marcel rozpoczyna utwór w pojedynkę, a kiedy już za jego przewodnictwem koledzy rozkręcają się, zmienia nastrój po gwałtownej pauzie. Bulgot jego instrumentu przypomina wczesne wydawnictwa numetalowe (nie tylko debiut Korna, również Coal Chamber, Nothingface, Stink!#Bug i poniekąd 20 Dead Flower Children), ale Niemców od tych wszystkich zespołów odróżnia swoista powściągliwość. Nie kipią gniewem do tego stopnia, by całkowicie zdominował muzykę. Początki nu metalu były brudne, surowe i wściekłe, tutaj jest z kolei miejsce na oddech i groove. Zwłaszcza we w końcu świetnym refrenie, tematycznie odpowiadającym nastrojom panującym na amerykańskiej scenie rockowej, bo antysystemowym (They try to read the bible / to recognize the truth / but all those pig-faced preachers / make me wanna puke), a od stron wokalnej pokrewnym ze skandowaniem spod znaku Dog Eat Dog. Ten jeden utwór bez trudu można sobie wyobrazić w „Headbangers Ball” na MTV albo w „Makakofonii” jeszcze w Radiostacji.
„Husky Race” zaskakuje milczeniem wokalisty. U zespołów z przełomu grunge'u i nu metalu instrumentalne kawałki stanowiły rzadkość (o dwa lata młodszy „Porno Creep” Korna to jeden z nielicznych przypadków) i szybko można się zorientować dlaczego. Głos oraz tekst – nawet jeżeli nie najwyższych lotów – są sercem tej muzyki. Sidowi brakuje mocy bardziej niż dobrego pseudonimu, ale nawet to, co robi na miarę swoich możliwości okazuje się kluczowe dla istnienia Alaska Defrost. Trzeba jednak oddać ekipie, że zdecydowała się na odważny ruch, a nawet powtórzyła go cztery kawałki później, w „Forced Order”, gdzie zamiast śpiewu, słychać rozmowy z odległego planu.
W „Ten Cards Spread” perkusista przez mniej więcej minutę wystukuje nieskomplikowany, punkowy rytm, ale zamiast ku melodii w stylu świętujących wtedy pierwsze sukcesy Green Day i The Offspring, zespół zwraca się w kierunku stopniowego zwiększania ciężaru, nieznacznie komplikując pierwotną prostotę. Nie trwa to jednak długo – trzydzieści sekund później Stevie ponownie dowodzi, że w drastycznych zmianach dynamicznych czuje się nader swobodnie, a jedna z nich ni stąd ni zowąd pozwala wprowadzić gitarę akustyczną, rozrzedzając gęste brzmienie. Brakuje temu intrygującemu zlepkowi stylistycznemu kulminacji, cały czas zdaje się, że tkwimy w fazie rozwinięcia, ale raz jeszcze pojawiają się niezbite dowody na to, że ci czterej Niemcy nie chcieli zostać zespołem rekonstrukcyjnym.
Mimo nieoczywistego, półtoraminutowego wstępu, „Tadpole Squash” również skręca w rewiry punkowe (albo cuddlecore'owe, w stylu na przykład The Crabs), ale tym razem bez niespodzianek, w stylu charakterystycznym dla muzyki na deskę z połowy lat 90. Zaskakująca jest natomiast radosna partia odgrywana na akustycznej gitarze na początku „Air-Style”. Są tutaj również uderzenia pałeczek w obręcz werbla i chwilowo „czysty” wokal o niemal brytyjskim brzmieniu z okolic na przykład Pulp. Wbrew tekstowi dosadnie rozliczającemu się z minionym, choć najwyraźniej wciąż bolesnym związkiem, ten jeden raz Alaska Defrost brzmi pogodnie i pokrzepiająco. Tym kawałkiem zespół mógłby zawalczyć o miejsce na komercyjnych listach przebojów.
Przez chwilę wydaje się, że w „And the Two Lost Consciousness” doczekamy ciągu dalszego, ale akustyk szybko zostaje zakrzyczany, a wyrwany z kontekstu egzotyczny sampel ściąga na siebie całą uwagę. Skojarzenia natychmiast grawitują ku o trzy lata młodszemu „Two Sides” Clawfinger, gdzie bliskowschodnie smaczki są wprawdzie bardziej wyraziste, ale silne skontrastowanie estetyczne pozostaje zbieżne. Ponownie wraca towarzyszące całemu zaznajamianiu się z tym materiałem poczucie niewykorzystania pełni potencjału. Tyczy się to także tekstu, w którym z jednej strony pojawiają się nawiązania do mechaniki kwantowej, a z drugiej w refrenie skandowane jest zdanie: Do you really give milk?, stanowiące refleksję na temat użyteczności męskich sutków...
Finałowy „A Subconscious Flight” to znowu popis przede wszystkim głównego bohatera albumu, basisty Marcela grającego w perkusyjnym stylu zbliżonym do Fieldy'ego albo Billy'ego Goulda. Reszta ekipy nie zostaje jednak w tyle, wyciąga wszystkie atuty zespołu ze zmianami dynamicznymi i zmianami tempa na czele. W wolniejszych fragmentach kryje się w dodatku doniosłość podskórnie sugerująca, że to już koniec. Jak w „Release” na finiszu „Ten” Pearl Jam albo „Just a Man” z „King for a Day, Fool for a Lifetime” Faith No More. Po pierwszym przesłuchaniu albumu raczej nie pojawi się potrzeba wracania do niego, ale z czasem te dwanaście utworów zaczyna chwytać i wzbudzać ciekawość. Może to nie koniec odkrywania skarbów i każde kolejne przesłuchanie przyniesie kolejne?
Mógłbym bez „Principle Discord” żyć, ale nie żałuję kawałeczka życia, który temu wydawnictwu poświęciłem. Miało to zresztą dodatkowy powab, bo niewiele osób na świecie dzieli to uczucie. Nie jest to jednak klub, do którego trudno się dostać – kto poczuł się zachęcony, znajdzie jedyny album Alaska Defrost na Allegro za trzydzieści złotych albo na Discogs za cztery-pięć euro. Pewnie mógłbym go bezkarnie zripować i udostępnić na YouTubie, ale mam nadzieję, że nikt nigdy na to się nie porwie, bo jest coś pięknego i fascynującego w świadomości, że istnieje jeszcze muzyka obca internetowi.